Autor : Anna Rokicińska
2020-10-19 11:04
Każdego dni na dyżur idą z myślą, by nie spędzić długich godzin w kombinezonie i by było miejsce w szpitalach dla chorych. Przeżywają gigantyczny stres, bo pacjenci umierają im w karetkach coraz częściej. O tym jak wygląda teraz praca ratowników medycznych mówi Marcin Serwach, ratownik z kilkunastoletnim stażem.
- Co mam pani powiedzieć – pyta retorycznie. - Sytuacja wygląda dramatycznie, jak zawsze, tylko teraz jest jeszcze gorzej – stara się żartować Marcin Serwach. - Każdy, kto przychodzi na dyżur, to się martwi, że będzie się musiał wbić w kombinezon i oczekiwać na przekazanie pacjenta. Jeżeli mu się to uda w ciągu godziny, to jest super. Natomiast w kombinezonie spędzi i tak minimum 4 godziny – dodaje. Po przekazaniu pacjenta, każdy zespół musi zostać odkażony, karetka i sprzęt muszą być zdezynfekowane. A dezynfekcja zajmuje czas i nie dzieje się do ręki. - To się nie odbywa tak, że to się dzieje na miejscu. My musimy jechać w zamkniętej karetce, w szczelnych kombinezonach i przemieścić się do punktu dekontaminacji – tłumaczy ratownik. - Tam, jeśli jesteśmy pierwsi, przechodzimy ścieżkę dekontaminacyjną. Jeśli nie jesteśmy pierwsi, to musimy oczekiwać, aż się zwolni punkt – dodaje. A to i tak jest optymistyczna ścieżka dla zespołu ratownictwa.
Co gdy nie ma miejsc dla pacjenta?
Często się zdarza, że nie ma miejsca dla pacjenta w szpitalu. - To jest ogromny problem logistyczny dla wszystkich. Dla nas, bo pozostajemy z pacjentem na pokładzie. Musimy w ramach naszych kompetencji udzielać mu cały czas pomocy. Odpowiadamy za jego stan zdrowia. To też jest komplikacja dla dyspozytora, bo trzeba temu pacjentowi znaleźć miejsce i zapewnić mu pomoc specjalistyczną. A przecież my w tym czasie mogliśmy być potrzebni także innym pacjentom – mówi Serwach. Ratownikom przedłużają się w związku z tym dyżury - Marzymy by dyżur skończyć zgodnie z planem, albo o 7 rano albo o 19.00 (to wszystko zależy od tego czy jesteśmy na 12, czy na 24 godzinnym dyżurze). Każdemu może się zdarzyć, że pojedzie do takiej sytuacji, gdzie jest podejrzenie COVIDu i nie ma gdzie pacjenta przekazać przed godziną 7 rano, czyli przed zmianą dnia następnego. Taki dyżur potrafi się przeciągnąć do godz. 10.00, 11.00, a nawet 12.00 – wyjaśnia ratownik.
Co z punktu widzenia ratownika powinno się zmienić?
Dla ratowników obecnie liczy się jedna zmiana. - Oczekujemy, że będziemy mieli gdzie przekazać tego pacjenta i zajmie się nim specjalista. Wrzucenie pacjenta do punktu, gdzie nie będzie mu udzielana pomoc, to też nie jest żadne rozwiązanie. Na działania przewidujące, czas był trochę wcześniej – mówi Serwach. - Brakuje miejsc, gdzie ten pacjent będzie miał fachową pomoc. Brakuje miejsc izolowanych. Brakuje personelu: ratowników, pielęgniarek, lekarzy. Nawet obsługi SOR-u za chwilę będzie brakować. Każda z tych osób jest narażona na zakażenie się koronawirusem – mówi ratownik. - Nas tak naprawdę zawsze było w Polsce mało. Mówię o pracownikach ochrony zdrowia. To, jego zdaniem bardzo odbije się na możliwości opieki nad pacjentami. - Dajmy na to zachoruje 20 proc. pracowników ochrony zdrowia. Wtedy okaże się, że nie ma obsadzonych 50 proc. miejsc do opieki. Od dawna chory system ochrony zdrowia wymógł na ludziach, że muszą pracować na 2 etaty, bo inaczej nie utrzymaliby rodziny. Jak to teraz naprawić? Na pstryknięcie palcem? Będzie bardzo ciężko – dodaje.
Jak ratownicy radzą sobie ze stresem w dobie COVID-19?
Ratownik przypomina, że od początku działania systemu ratownictwa medycznego czyli od 2006 r. ratownicy nie mają pomocy psychologicznej. - My tak naprawdę doświadczamy stresu pourazowego, tożsamego z doświadczeniami, które przeżywają żołnierze na polu walki. Jeżdżąc przez 14 lat w karetce w życiu nie rozmawiałem z psychologiem, a miałem do czynienia z różnymi sytuacjami – mówi Serwach. Podkreśla, że po takim przejściu sami sobie muszą poradzić z traumą. - Jesteśmy pozostawieni sami sobie. Różne są sposoby radzenia sobie ze stresem. Najczęściej jest to rozmowa z kolegami ze stacji. Jeśli chodzi o pomoc psychologiczną, nie możemy liczyć na pomoc kogokolwiek. Chyba, że sami się zgłosimy i sami zapłacimy za rozmowę z psychologiem – mówi Serwach. Przypomina, że obecnie ratownicy częściej będą spotykali się z sytuacją, gdy pacjenci będą umierali w karetkach. - Przez 7 miesięcy pandemii zobaczmy, jak wzrosła liczba zajętych łóżek repiratorowych. Na początku było ich zajętych około 100. Ile mamy teraz? Około 700. Przyrost jest ogromny i to jest wyznacznik miejsca, w którym obecnie się znajdujemy – dodaje.
Polecamy także:
Dziś 7482 nowe przypadki koronawirusa i 41 ofiar śmiertelnych
RPO daje rekomendacje w sprawie zapaści w psychiatrii