Autor : Redakcja
2023-04-28 12:46
Finanse, wykształcenie, wiek, brak profilaktyki, a nawet, albo wręcz przede wszystkim, kod pocztowy mogą być przyczyną nierówności w zdrowiu. Czy można coś na to poradzić? O tym rozmawiali uczestnicy panelu "Nierówności w zdrowiu" podczas kongresu Rzecznicy Zdrowia.
Jak to możliwe, że przez lata system nie potrafi poradzić sobie z problemem nierówności w zdrowiu, objawiającym się trudnościami w dostępności, ale też nierównym poziomem leczenia.
Na kilka przyczyn nierównego dostępu do leczenia, a co za tym idzie na wytworzenie się kilku już grup wykluczonych, zwróciła uwagę Dorota Korycińska, Prezes Ogólnopolskiej Federacji Onkologicznej. Jedną z nich jest „problem kodu pocztowego”. Nadal bowiem można mieć szczęście i mieszkać na przykład w Warszawie, a dzięki temu dotrzeć do lekarza w miarę szybko, albo można mieć pecha i mieszkać daleko od dużego ośrodka. Wtedy nawet zrobienie podstawowych badań diagnostycznych będzie tak czasochłonne, że często niemożliwe do zrealizowania. Inny problem wynika z zasobów finansowych. Ci, których stać na opiekę prywatną, mają łatwiejszy dostęp – to już wiemy. Co gorsza, jak mówiła Korycińska, te nierówności się pogłębiają i będą pogłębiać. Choćby w stomatologii. Jeszcze jednym powodem nierówności jest poziom wykształcenia. - Osobom które są lepiej wykształcone łatwiej jest poruszać się po nadzwyczaj skomplikowanym systemie ochrony zdrowia, który wygląda jak labirynt – mówiła Dorota Korycińska. Tym gorzej wyedukowanym zdecydowanie trudniej.
Jeśli dodamy do tego wykluczenie informatyczne (brak dostępu do sieci lub brak umiejętności) i ograniczenia związane z wiekiem (które często łączą się z wszystkimi pozostałymi), tworzy się mapa odysei diagnostycznej, towarzyszącej wielu pacjentom, szczególnie tym z chorobami rzadkimi, którzy krążą po systemie, latami szukając pomocy. A nie musi tak być, jak pokazują doświadczenia z innych krajów. - Jeżeli pacjent ma trudności komunikacyjne, to trzeba mu komunikację zapewnić. W wielu krajach są takie rozwiązania, w których pacjenci są dowożeni do lekarza. Na przykład pacjenci onkologiczni w Hiszpanii na chemioterapię. Jeśli to konieczne, są także odwożeni - mówiła Prezes Ogólnopolskiej Federacji Onkologicznej. - W okręgu paryskim kobieta po mastektomii wraca ze szpitala po około dwóch dniach i jeśli ma takie życzenie, ma organizowany szpital w domu. Pielęgniarka przyjeżdża trzy razy dziennie, pacjentka jest monitorowana, ma zapewnioną wizytę lekarza. Są różne możliwości, ale trzeba je zacząć stosować - przekonywała Korycińska. Podała też chlubny polski przykład troski o dojazd pacjentów na badania. - Fundacja Alivia w czasie epidemii zorganizowała onkotaxi. Pytanie, dlaczego to robią organizacje pozarządowe, a nie robi tego płatnik publiczny – pytała retorycznie Korycińska. - Generalnie to się przecież opłaci, bo każda inwestycja w zdrowie, nawet dowiezienie tego pacjenta do szpitala na leczenie, jest inwestycją. Podobnie jak edukacja i profilaktyka.
Urszula Szybowicz, Prezes Fundacji Nie widać po mnie, fundacji wspierającej pacjentów zmagających się z depresją i z zaburzeniami psychicznymi zwróciła uwagę na rosnące ostatnio zapotrzebowanie na wsparcie psychologiczne, konsultacje psychiatryczne, czy też wydłużające się kolejki do szpitali na oddziały psychiatryczne. – Jak wynika z oficjalnych danych, mamy 466 psychiatrów dziecięcych w Polsce, a czas oczekiwania na przyjęcie do szpitala psychiatrycznego na oddział dziecięcy to nawet ponad rok - mówiła Szybowicz. - Musimy wdrożyć działania naprawcze do szeroko pojętej profilaktyki i edukacji zdrowotnej, której w tym momencie w szkołach praktycznie nie ma. Zwracała uwagę, że ani dzieci, przeładowane różnego typu innymi aktywnościami szkolnymi, ani nauczyciele, często wypaleni zawodowo, nie mają przestrzeni i nie są gotowi, by programy profilaktyczne wprowadzać. Szybowicz wspomniała też o roli opieki skoordynowanej, która może być szansą na radzenie sobie z problemami psychicznymi pacjentów.
Bernard Waśko, dyrektor Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego, tłumaczył ideę gromadzenia i interpretowania rozmaitych danych, dotyczących pacjentów. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, mówił Waśko, najbardziej obiektywnym miarodajnym wykładnikiem, jest punkt końcowy w badaniach, czyli zgon pacjenta. - Wszystko co jest związane z prognozowaną długością życia, jak i z długością życia w jakiejś chorobie, jest w sposób bardzo obiektywny mierzona tymi parametrami. I rzeczywiście jeżeli popatrzymy na rozkład tej cechy, zwracając uwagę tylko na ujęcie geograficzne, to mamy bardzo duże zróżnicowanie regionalne w Polsce – wyjaśniał.
Według Dyrektora NIZB, przynajmniej ¾ przyczyn, od których zależy nasz stan zdrowia, a pośrednio też czas życia, tkwi w nas samych. Połowa determinant to dieta, styl życia, aktywność. - Jeżeli będziemy cały czas tylko gonić za zwiększonym popytem, wynikającym z długości życia, czy ze zwiększającej się chorobowości, to w walce ekonomicznej jesteśmy skazani na przegraną. Zdrowie publiczne, w którym zasoby alokowane są głównie na medycynę interwencyjną, przy takich wskaźnikach demograficznych, w dłuższej perspektywie ekonomicznie będzie nie do udźwignięcia. A wtedy zaczyna się hazard moralny: na co wydawać pieniądze i która choroba jest ważniejsza.
- Gromadzenie danych, ich przetwarzanie i wnioskowanie, jeżeli chodzi o kształtowanie polityki w obszarze ochrony zdrowia, nie podlega szerokim regulacjom na poziomie unijnym. UE dość dużą swobodę oddaje w tym obszarze państwom członkowskim. Waśko podał przykład Danii, jako kraju, w którym decydenci w największym stopniu dysponują danymi i w największym stopniu je wykorzystują w zarządzaniu systemem ochrony zdrowia. - To nie jest tak, że Polska jest zupełnie na szarym końcu, natomiast różnica pomiędzy danymi zbieranymi z różnych źródeł, a danymi wykorzystywanymi jest dosyć spora. Bardzo bym chciał, żeby w Polsce to zmienić.
Waśko przypomniał, że największym dysponentem danych, które w ochronie zdrowia są obecnie wykorzystywane jest CS (Control System FMN-red.). Ale jest to dysponent w sensie największego serwera bazodanowego. Natomiast jeśli chodzi o przetwarzanie informacji i zrobienie jakiegoś użytku z nich, to system jest bardzo rozproszony. - Jest oczywiście olbrzymia baza świadczeniowa NFZ , która może pośrednio wskazywać na chorobowość, ale do której instytucjonalnego dostępu Państwowy Zakład Higieny nie ma na mocy przepisów. […] Jest baza GUS, podająca informacje o przyczynach zgonów, baza ZUS z danymi o orzeczeniach o niepełnosprawności i GIS, czyli inspekcja sanitarna, zbierająca dane o wszystkim co związane z rozprzestrzenianiem się chorób zakaźnych czy wektorowych. Tych baz jest bardzo dużo, ale nie ma miejsca, gdzie one są zintegrowane i przetwarzane. Dobrze by było, żeby instytucja, która ma to wpisane w swoje zadania, otrzymała narzędzia, które pozwolą jej sprawniej to robić. Bardzo bym chciał, żeby właśnie Narodowy Instytut Zdrowia Publicznego pełnił taką rolę w systemie, żebyśmy poszerzyli narzędzia, ale przez to i również efekty pracy były większe.
Olbrzymie zbiory danych będą tylko wtedy użyteczne, przekonywał Dyrektor NIZP, jeżeli dane nieprzetworzone będą integrowane, czyli przypisane do pesela pojedynczej osoby i zmatchowane z danymi z różnych źródeł, które do tego jednego rekordu można przypisać. Trzeba pamiętać, że są to jednak dane wrażliwe i dostęp do nich musi być uregulowany na poziomie ustawy i odpowiednio zabezpieczony. Warte rozważenia byłoby, czy trzeba w ogóle posługiwać się peselami. Można byłoby wprowadzić indywidualne zakodowane znaczniki czy indywidualne identyfikatory dla każdego rekordu - przekonywał Waśko - które następnie byłyby przetwarzane, by badać związki przyczynowo-skutkowe. - Bez tego nie będziemy mogli różnych informacji ze sobą połączyć - podsumował.
Czytaj też:
Sieć szpitali: Czy jeszcze istnieje. I dlaczego nie